Archive for » luty, 2012 «

Tato, nie zapomnij głowy

Damian jak chyba każdy dzieciak, nie ważne czy leje czy mrozi, gdy tylko słyszy że ktoś wychodzi, biegnie po kurtkę i szykuje się do drogi. Zazwyczaj pilnuje każdego szczegółu garderoby, pokazuje co jeszcze trzeba ubrać, że guziczki muszą być zapięte. Całą procedura ubierania dwójki maluchów trochę trwa, ale mamy to dość dobrze opanowane.

Sytuacja nieco się zmienia gdy tata jest w domu. Wówczas mały lata ze wszystkim do tatusia.

Wczoraj rano tata był w domu, więc Damian  był wielce niezadowolony, że nie szedł z Kingą do przedszkola.

Wielka radość w nim jednak była, gdy wreszcie po spaniu mama ubrała go i wyszliśmy na dwór, a tak naprawdę wpakowaliśmy się do samochodu i w drogę do znajomych.

W obcym domu dzieci szybko się odnalazły robiąc ucztę na ławie, biegając po całym domu i froterując podłogi. Kinga dostała nawet motek wełny do zwijania- w przedszkolu mają taką karę dla łobuzów- trzeba to w domu zastosować.

Gdy nadeszła pora zbierania się, wystarczyłą informacja, że pod blokiem jest plac zabaw z domkiem kubusia i.. dzieci migiem wzięły się do ubierania. Kinga szybko była gotowa i wybiegła na klatkę, Damian wręczył kurtkę tacie, ubrali się i polecieli za Kingą.

Ja zbierałam jeszcze butelki, ubieram się, a tu sobie leży czapka Damiana, a na podłodze… buty :). Dzieci na piętrze już nie ma.

Zjechałam windą na dół, patrze, stoją przed wyjściem.

– Chcieliśmy wyjść, ale Damian nie ma czapki – oświadczył tata.

– I butów – dodałam.

– A tego to nie zauważyłem.

Mamo, myśl za troje, a czasem za czworo.

Category: ogólne, spacery  Tags: , ,  One Comment

BLW po roku, czyli głodomor przy stole

Pora poruszyć ponownie temat jedzenia maluchów, czyli w naszym przypadku karmienia w myśl BLW (bobas lubi wybór). Czy to był dobry wybór??

Damian i Kinga przy jedzeniu

Damianowi i mnie ta forma jedzenia od początku przypadła do gustu, on mógł eksperymentować z jedzeniem poznając nowe smaki i konsystencje, ja miałam czas jeść swoje lub szykować strawę dla reszty- nie ma to jak zajęty brzdąc. Nie musiałam osobno karmić małego, potem serwować jedzenie starszym członkom rodziny, a sama jeść obiad dopiero w nocy jak dzieci pójdą spać (tak to zazwyczaj wyglądało przy małej Kindze).

Oczywiście nie ma nic za darmo, maluch jedzenie nie tylko je, ale również rozrzuca, rozgniata i wylewa. Ta zabawa z czasem przechodzi, ale przez kilka miesięcy sprawia maluchowi wiele radości, a rodzicom kłopotu. Po jedzeniu jest więc trochę sprzątania, ale „papkowane” maluchy potrafią za to nieźle pluć jedzeniem.

Gdy maluch nauczy się jeść samodzielnie zazwyczaj nie chce być karmiony. Jeśli czegoś nie chce zjeść, próba nakarmienia go kończy się pojedynkiem łyżeczka kontra rączki i jedzenie przegrywa na podłodze. Przesłanie jest jasne, dziecko nie chce jeść i tyle, ale tłumaczenie innym często bywa trudne- „Bo przecież musi coś zjeść”.

Ostatnie rodzinne przeziębienie nie ominęło Damiana, w tym czasie mały nie miał apetytu, jadł mało więcej się bawił jedzeniem. A kto z nas ma apetyt jak ma katar? Gdy wreszcie zaczął jeść i prosić o dokładkę przesłanie było jasne „wracam do zdrowia”.

A jak je zdrowy Damian? Pałaszuje w okamgnieniu, często prosi o dokładkę, je więcej niż Kinga. Bardzo lubi zupy, a że wiosłowanie łyżeczką jest mało wydajne zazwyczaj przechyla miseczkę, wypija wywar, a następnie wyjada konkrety łyżeczką. Ma swoje upodobania- jabłko je tylko w całości, pokrojone czasem tylko spróbuje. Bułka, banan również muszą być całe, albo całe albo nic. Gdy ma ochotę na więcej jeszcze z pełną buzią woła o dokładkę.

Są dni że je za dwóch, czasem tylko posmakuje swoich przysmaków, ujawnia się tu wyczucie sytości. Dokarmianie na siłę zaburza tą zdolność. Inni się przyjmują:

– Przecież on nic nie zjadł,

– Ale on będzie gruby jak bedzie tyle jadł.

Damian rośnie szybko, zdrowo i nie ma problemów z nadwagą. Tryska energią i pomysłami. Ma własny gusta smakowe- chętnie zajada mięsko, owoce, nabiał, odrzuca i pluje surówkami. Pokazuje na co ma ochotę, a na co nie. Przy tym wybiera zdrowo, woli kaszę od ziemniaki, chleb żytnie niż biały, ale słodyczami nie gardzi.

BLW wychowuje smakoszy, to się sprawdza.

Nasz Mont Everest, czyli zimowa wyprawa do przedszkola.

Wyjście do przedszkola, rzecz codzienna, banalna, ale czy prosta?

2 dzieci + pies + pada śnieg + mama sama + przedszkole na wysokościach = nasz Mont Everest

Wstajemy

Za wstawaniem do przedszkola u nas nie ma problemu. Damian wstaje punkt 6:00, zaciąga mi kołdrę i swoim wymownym „yy” oznajmia, że koniec spania. Pół przytomna wędruję do kuchni, serwuje mu coś do jedzenia i picia, a sama owinięta w ciepły szlafrok próbuje jeszcze troszkę poleżeć na kanapie. Chwila na rozbudzenie i zaczyna się akcja. Przygotowywanie śniadania, przebieranie, zabawianie.

Koło 7:00 wstaje Kinga, zaczyna szperać w szafkach i wybierać strój, nierzadko  letnie. Po dłuższych namowach wiekszy brzdąc ubiera letnią bluzkę na długi rękawek, rajstopki i spudnice („Ja nie jestem chłopcem, chłopcy chodzą w spodniach”). Gdy dwójka maluchów jako tako napełni brzuszki energia ich rozpiera i zaczyna się szaleństwo.

Wychodzimy

8:00 – pora się zbierać. Szykując stos ubrań próbuje namówić dwie biegające istotki do współpracy. Tylko spodnie, kurtka, rękawiczki, szalik, czapka, buty x3 i gotowe. Wreszcie udaje mi się przenieść tornado na podwórko. Punkt pierwszy zaliczony.

Odśnieżamy

Po nocnym i porannym prószeniu, wszędzie pięknie biało, dzieci są szczęśliwe, ale szara rzeczywistość polskiego prawa wymusza na nas zgarnięcia tej puchowej pierzynki z chodnika przed domem. Wyciągamy więc łopaty, szufle, grabie i robotę czas zacząć. W trójkę idzie nieźle puki Kinga nie odśnieża na wstecznym.

Po odpracowaniu swojego jeszcze wizyta z Ajrą na ogródku, by psiak mógł sobie ulżyć.


W drogę

Wyciągamy sanie i w drogę. A droga jak to miejska, a to przejścia przez czarną ulicę, a to gorliwy sąsiad odśnieżył cały chodnik, nie zostawiając krzty śniegu – życie w mieście. Do przedszkola, jak by nie patrzeć wciąż pod górkę. Ciągnę wiec ile się da, raz jedno, raz dwójkę. Raz po śniegu, raz po chodniku, innym razem środkiem ulicy (tylko na środku tej jedno jezdniowej ulicy dwukierunkowej ostało się trochę śniegu). Wreszcie docieramy do celu, ja cała zgrzana, Kinga cała biała, a Damian cały zmęczony. Moja Roszpunka rozbiera się zostawiając ubrania na grzejniku i wesoło biegnie do grupy.

Droga powrotna za to z górki i z samym Damianem, wiec znacznie lżej, choć nie po maśle. Gdy po około 1,5h wracamy do domu, młody jest zazwyczaj wystarczająco zmęczony by zjeść coś, wydudnić butlę mleka i zapaść w błogi sen.

Kocham zimę 🙂

Hej kolęda, kolęda

Czas świąteczny już minął, choinka zniknęła w zeszłym tygodniu. Czas na małą refleksje.

Czas świąteczny był dla nas nieco szalony,  przeprowadzka, rozpakowywanie, urządzanie na nowo. Przyjechaliśmy w nocy przed wigilią. Choinka żywa jednak stanęła, wigilia u babci, święta trochę u siebie, trochę u babci.

Kinga w każdym kościele z zachwytem oglądała szopki, niemalże wchodząc do nich. Wciąż śpiewa „Pójdźmy wszyscy do stajenki”. W domu bawiła się figurką świętej rodziny, troskliwie się nią opiekując.

Coraz więcej rozumie, zaczyna z zaangażowaniem słuchać kazania dla dzieci. Potrafi wyłapać niezwykłe szczegóły i wyciągnąć zaskakujące wnioski. Pytań „dlaczego?” przy tym nie brakuje.

– Mamo jak Jezus śpiewał?- przybiega pewnego razu Kinga z pytaniem. Zastanawiam się o co chodzi, czy w jakiejś bajce czy co?

– Mamo, jak Jezus śpiewał w kościele? „Kamyczek do kamyczka… ” – Wszystko jasne, co dla nas trudne do zrozumienia dla dziecka oczywiste.

Kinga bardzo przeżywała wizytę duszpasterską, gdy w Warszawie ksiądz do nas nie doszedł była bardzo zawiedziona (tak to bywa przy 230 mieszkaniach w bloku) . Tu jednak już nas odwiedził, mała chwilę była nieśmiała, po czym zaczęła fikać i prowokować księdza do zabawy. Po wszystkim opowiadała:

– Był u nas Jezus, widział naszą choinkę, dostałam obrazek i Damianek też dostał. – „musicie stać się jak dzieci”, bo dzieci wszystko widzą prosto, jasno.

Jezus do nas przychodzi,

nie jako wszechpotężny, poważny Bóg,

ale przyjaciel, towarzysz przed którym nie ma się co lękać.